Rzeczywistość jest jednak paradoksalna- choć z natury taką być nie powinna, bo przecież jej podstawową właściwością jest stabilność i trwałość (przynajmniej niektórych ważnych wartości, które reprezentuje). Rzeczywistość nie jest więc do końca tym co wokół nas i w naszych umysłach (jakiekolwiek puste one są). Rzeczywistość to coraz bardziej element fikcji. Między faktem a informacją dokonała się już tak wielka różnica, że świat realny, rzeczywisty jest dalej od nas niż byle jaka pogłoska, byle jaka medialna nowina. Małe społeczności, jak chociażby nasza lidzbarska, nie korzystają już z tradycyjnej formy współżycia i dialogu tylko sięgają po to, co jej się z ust do ust (raczej z ust do ucha), za plecami, lub za pomocą lokalnych mediów podaje. Informacje owe niedbale odwzorowują to co się dzieje dookoła; niedbale celowo. Obywatela łatwo wprowadzić w błąd- proceder ten stał się już uzusem. Swoje apogeum uzyskuje przed każdymi wyborami samorządowymi. Kontrast między informacją o kandydacie na radnego czy burmistrza, a jego rzeczywistymi zamiarami i potencjami skłania (mam nadzieję nie tylko mnie) do kpiny i groteski. Cóż przeciętnego mieszkańca skłania do kandydowania w wyborach? To, że nikczemna chęć zysku- to sprawa jasna, ale robienie z siebie społecznika i polityka zakrawa już na hucpę. Trzeba nie mieć ani krzty do siebie dystansu albo autokrytyki, żeby na oczach miasta robić z siebie wielką polityczną personę lub decydenta, nie mając ku temu ani zdolności, ani klasy, ogłady i przyzwoitości. Cóż to za „wielkość” w malutkim wymierającym powoli mieście i cóż to za ostentacja, z którą „wielkość” pielęgnuję się i podtrzymuje, w dodatku z rażącymi błędami ortograficznymi, stylistycznymi i logicznymi, z egzaltacją godną przedwojennych, znudzonych arystokratek, z brakiem stylu, swobody ogłady, a przede wszystkim życzliwości (która jest świetnie przez naszych włodarzy symulowana).
Jak już ktoś ma mnie reprezentować na niwie samorządowej, lokalnej to życzyłbym sobie, żeby choć przyzwoicie władał i umysłem i językiem. Niestety coraz bardziej włodarze bieglej władają nogami i rękami- miasto rowerzystami i biegaczami stoi. Biegać i jeździć można do czasu, myśleć należy zawsze. Wielkość naszego miasta stworzyli akurat ci, co nie biegali- i nie chce mi się tu w tym miejscu wymieniać ich nazwisk. Na nic wymyślanie pasów 3D czy świecącej ścieżki rowerowej- to pic, PR-owski trick, w dodatku mało subtelny. O kulturze, która konstytuuje człowieka, społeczność, miasto, świadczą trwałe dokonania, dzieła itp. Ścieżki rowerowe kiedyś zarosną, po pasach zaraz nie będzie śladu, co więc zostanie? Lokalna władza się tym nie przejmuje, tylko koncentruje się na trickach. Trickiem jest przypisywanie sobie zasług za dokonania, które są władzy obowiązkiem. Obywatele „łapią się” na to niestety – na szczęście nie wszyscy. Mamy świetną młodzież- z lekkością wyłapującą głupotę i ignorancję decydentów. Może dlatego młodzież nie wraca tu po studiach- przez głupotę „panujących”, a nie przez gospodarczą koniunkturę. Łatwo władzy stosować tricki przy tak ciągle niskiej świadomości społecznej. Przeciętny obywatel nadal nie ma pojęcia jak wiele ma praw, ciągle mu się wydaje, że ma same obowiązki. To pozostałość poprzedniej epoki, kultywowana nagminnie przez starsze pokolenie. Najmniej z używanych praw, jest prawo do wyrażania swoich poglądów, myśli i opinii. W naszym mieście każdy głos niezależny, krytyczny nazywa się hejtem. Skoro kąśliwe nawet zwracanie władzy uwagi na temat lekkomyślnego jej sprawowania jest hejtem, to co w takim razie jest kpiną? Sama władza? Chyba tak. Skoro już przy kpinie jesteśmy, chciałbym odwołać się do dwóch zasad, które wprawdzie z kpiny i żartu powstały lecz stały się całkiem „poważną” prawidłowością. Pierwsza to zasada Petera. Brzmi ona oryginalnie tak: „w hierarchicznej strukturze każdy pracownik dąży do osiągnięcia swojego poziomu niekompetencji”. Oznacza to, że każdy awansuje do momentu aż osiągnie swój poziom maksymalny, który jest poziomem niekompetencji, a skoro nie można już awansować wyżej, osiada się na tym stanowisku i wykonuje się gorzej swoje obowiązki niż to stanowisko tego wymaga. Czyż nie jest tak z naszym burmistrzem i radnymi? Owe funkcje są zazwyczaj szczytem ich możliwości. Wyżej i dalej nikt z nich nie zajdzie- przynajmniej w tej „dziedzinie”.
Druga zasada to zasada (a raczej Prawo Parkinsona): praca rozszerza się tak, aby wypełnić czas dostępny na jej ukończenie. Czyli- celebruje się swoją pracę, robi się z niej widowisko, unika się konkretów, ucieka się w efekciarstwo itp. Czyż nie jest tak z naszymi samorządowcami?
Po cóż nam radni i burmistrz? Struktury municypalne ulegają także historycznym zmianom. To co kiedyś robił burmistrz może zrobić zdolny urzędnik kilkoma kliknięciami myszką. Pomysły na inwestycje można spokojnie czerpać ze stron internetowych innych miast itp.
Nam, czyli mieszkańcom burmistrz i radni nie są potrzebni. Potrzebni są samym sobie, potrzebni są też swoim kolegom. Nie oni służą nam, tylko my służymy im. Wyświadczamy im wielką przysługę utrzymując ich dobre samopoczucie, wysokie poczucie wartości i dobrą kondycję finansową. Oni za to raczą nas kawałkiem chodnika i deptakiem. Szkoda tylko, że o 100 lat za późno i z błędami ortograficznymi.
/Andrzej Ballo/