Patologiczna sieć powiązań rodzinno-biznesowych w samorządach jest zjawiskiem powszechnym. Większość mieszkańców w milczeniu toleruje lokalne sitwy, awanse poparte układami, nepotyzm. W konsekwencji prowadzi do zupełnego braku zaufania do włodarzy miasta czy powiatu. Z drugiej strony, ci którzy mają stać na straży praworządności, dbania o dobro wszystkich obywateli, poszanowania mienia publicznego – urządzają sobie „folwark zwierzęcy” , twierdząc jednocześnie, że sumiennie wypełniają obowiązki. Poniższy fragment wywiadu, w ocenie redakcji doskonale oddaje to co dzieje się w samorządach lokalnych, nasz lidzbarski nie jest tu żadnym wyjątkiem.
Obszerny fragment wywiadu Tomasza Borejzy z dr hab. Piotrem Nowakiem z UJ opublikowany na łamach Onetu. Pełna treść TUTAJ
Na czele typowego układu, który trzęsie Polską lokalną, stoi poseł. Dalej – opowiada dr hab. Piotr Nowak z Uniwersytetu Jagiellońskiego – są urzędy marszałkowskie i mający umocowanie polityczne pośrednicy w powiatach. Na samym dole takiej piramidy znajdują się gminy, gdzie polityka przekłada się na kontrakty oraz etaty. – Wie pan, jak to brzmi? Jak klasyczny układ feudalny – mówię, a w odpowiedzi słyszę: „Mnie się przypomina sytuacja z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą”.
Dr hab. Piotr Nowak: Powiedziałbym raczej, że rządzą nią sieci interesów. Najważniejsi są tam ci, którzy rozdają pieniądze – przede wszystkim unijne, ale też ci, którzy mogą mieć wpływ na kontrakty lub pozyskanie dobrej pracy. Przy czym interesy nie zawsze trzeba tu rozumieć negatywnie.
Jak wygląda taka sieć?
Na górze zwykle jest jakiś poseł. Najlepiej jak ma tzw. przełożenie na Warszawę i dojście do jakiegoś ministerstwa. W województwie lub powiecie znajduje się gwiazda takiego układu. Na ogół jest to człowiek umocowany politycznie, który pełni rolę pośrednika. Często ci „organizatorzy” znajdują się też w starostwach powiatowych. Duże znaczenie ma urząd marszałkowski, bo tam są pieniądze i realny wpływ na politykę w lokalnych społecznościach. Natomiast na dole jest poziom gminny, gdzie to wszystko przekłada się na konkrety – kontrakty i etaty.
Wie Pan, jak to brzmi? Jak klasyczny układ feudalny.
Mnie się przypomina sytuacja z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą. Na czele stał kacyk. Była egzekutywa wojewódzka. I byli: wątek ekonomiczny – dyrektorzy państwowych zakładów, którzy zależeli od sekretarza. On dzisiaj także jest obecny, tylko w inny sposób. Inny, bo dyrektorów zastąpili prywatni przedsiębiorcy. Tylko że ci prywatni przedsiębiorcy bardzo często środki czerpią z kontraktów państwowych i dotacji unijnych. Są włączeni w system wspólnych interesów.
Kontrakty?
Pisze się SIWZ-y (specyfikację istotnych warunków zamówienia – tb). Teoretycznie powinna decydować cena i aspekty merytoryczne (doświadczenie, wiedza, dostępność kadr, jakość pomysłu wykonania usługi), które teoretycznie mają zabezpieczyć jakość wykonanej usługi, a w praktyce jest to wygodna furtka, aby postawić takie wymagania, żeby wykluczyć firmy z zewnątrz. Ludzie będący wewnątrz sieci zmawiają się, kto ma dostać kontrakt i taka firma go dostaje. Stąd biorą się absurdalne sytuacje, w których te same rzeczy są kilkukrotnie tańsze na wolnym rynku niż w zamówieniach publicznych. Może chodzić o sprawy prozaiczne – na przykład budki przystankowe.
Jak to jest możliwe?
Odpowiedź to układy. Tak jest w miastach. Tak jest na wsi.
Realizuje się inwestycje nie dlatego, że są potrzebne, ale dlatego, że da się wydać pieniądze?
Często. Celem wydawania pieniędzy niekoniecznie jest wizja programowa. Bywa nim znajomość konkretnego wykonawcy. Skoro coś może wykonać „swój”, to się właśnie to robi. Mam na swoim terenie brukarzy? Zrobię chodniki. Nie zawsze chodzi o korupcję. Często o brak kompetencji i specyficzny sposób rozumienia interesu społecznego. Przy czym bardzo trudno jest tego dowieść, stosując tradycyjne narzędzia badań społecznych.
Kacyk poza kontrolą
Te są chyba w rękach służb, a nie pracowników uniwersytetu. Pytanie jest jednak takie. Komu opłaca się to kontrolować, gdy interesy kontrolujących i kontrolowanych są wspólne?
Ze smutkiem muszę powiedzieć, że widać to po ostatnich wypadkach w PSL-u. Kiedy czytam, jak zatrzymany poseł awanturuje się z policją i krzyczy, że nie mogą go dotykać, bo on zna posła Burego i ich załatwi, to w jego przekonaniu, że może to zrobić, widzę kwintesencję tego, jak takie układy działają. Ci, którzy mogliby z tym coś zrobić, bardzo często w nich uczestniczą.
Ci, którzy chcieliby z nimi coś zrobić, są bardzo często za słabi.
Taka kontrola jest też rolą mediów. Jednak media lokalne są słabe i zależne.
Zależą od pieniędzy z urzędów. Jak można się spodziewać, że redaktor gazety, która, żeby przeżyć, potrzebuje pieniędzy od gminy, będzie pisał coś obiektywnego? Wprawdzie przybywa niezależnych mediów, przede wszystkim w sieci, ale wciąż nie mają wystarczającej siły. Media są ważne, ale sprawa dotyczy nie tylko ich. W takich układach potrafią uczestniczyć komendanci policji, prokuratorzy, ba, zdarza się, że sędziowie. Tutaj bym się zgodził z teorią PiS, który mówi, że państwo jest za słabe. Nie radzi sobie z zapobieganiem takim patologiom.
Jest też problem z kompetencjami w lokalnych urzędach. Przy czym chciałbym z całą mocą podkreślić, że nie chodzi o wszystkich – jest tam wielu ludzi, którzy robią fantastyczną robotę. Jednak zaryzykowałbym stwierdzenie, że większość stanowią ludzie za słabo przygotowani, by realizować interesy przypisane do pozycji. Powodem jest to, jak się tam zatrudnia. Przyjmuje się, bo ktoś kogoś zna. Albo należy do „rodziny”. W socjologii mówimy o „brudnym kapitale społecznym”.
Opłaca się mieć zły samorząd? Zdaje się to wyglądać tak, że dobry wójt spoza układu nie może liczyć na środki, na które może liczyć zły, ale z układu. Taki system musi korumpować.
To doskonale widać na poziomie dyrektorów departamentów w administracji wojewódzkiej. Dobrych menedżerów się bezczelnie wyrzuca – zaburzają przepływy i ułożony porządek rzeczy. Wartościowi ludzie nie mogą tego znieść i uciekają do biznesu. Jest ich coraz więcej. Inni zakładają, że zrobią, ile się da, w warunkach, w których nieustannie trzeba kopać się z koniem.
To nie wszystko. Dużo się mówi, że to była udana reforma. Powiedziałbym jednak: zobaczcie na budżet. Żyjemy na kredyt. Trochę jak w okresie gierkowskim, który był genialny, bo żyliśmy za pożyczki. Teraz też wielu wójtów osiąga sukcesy dzięki zadłużaniu gmin. Pożyczają nawet w parabankach, co prowadzi do bankructwa. Zawsze należy pytać, jakie są koszty zmiany na lepsze?
Da się wydać, to się wydaje
Pytanie o koszty zasadniczo należy chyba do tych, które padają zbyt rzadko.
Ja mam przykład z własnego podwórka. Chodzi o świetlice wiejskie. Na pierwszy rzut oka – rewelacja. Można się wykazać i skorzystać z funduszy unijnych na budowę kapitału społecznego. Da się wydać, to się wydaje. Nikt tego nie podważy. Rzecz się łatwo rozlicza i jest potrzebna. Nikt jednak nie pyta, do czego potrzebne jest takie miejsce w każdej wsi, ile to kosztuje i jak to utrzymać? Może taniej byłoby postawić w gminie jedną i zapewnić transport na spotkania? To trochę jak z tymi chodnikami, o których mówiłem wcześniej. To się broni. Jak się to zrobi, to jest lepiej i ładniej. Tylko nikt nie zastanawia się, czy nie lepiej byłoby wydać pieniądze na coś innego – może mniej spektakularnego, ale bardziej potrzebnego.
Kilka razy słyszałem od Hiszpanów, że powielamy model, który dla nich okazał się pułapką. Będzie czkawka?
Moim zdaniem tak. Tutaj jest też taka kwestia, że my jak papugi próbujemy naśladować cudze rozwiązania. Tymczasem potrzebujemy własnych. Jak mam sięgnąć do mojej działki, to jestem pewien, że na polskie rolnictwo nie ma pomysłu. Obawiam się, że brniemy w pułapkę. Są dobre samorządy, które rozwijają się w zrównoważony sposób i będą w stanie utrzymać swoje inwestycje. Ale będą też tacy, którzy nie udźwigną kosztów. Przy dekoniunkturze nie będą w stanie utrzymać tego, co zbudowali. Tego nikt nie kontroluje. To jest zostawione na żywioł. Kto spłaci te kredyty? Kto to wszystko utrzyma? Chyba najlepszy przykład to aquaparki, które teraz buduje się wszędzie.
Po co nam aquapark, koniecznie z kolorową rurą, w każdej gminie?
Jest metoda, by uniknąć pułapki?
Przede wszystkim musimy zadbać o kapitał ludzki. Nie poprzez bzdurne kursy, bo akurat „na takie dają kasę”. Wykorzystując dostępne pieniądze w sensowny, planowy sposób. Potrzebujemy dobrego kapitału społecznego, który weźmie w karby „brudny” kapitał społeczny. Tutaj często pomaga skrócenie dystansu. Czasami wystarczy miejsce, gdzie można się spotkać i cel spotkań. Taki inkubator działalności społecznej to prosta sprawa. Są przykłady, że to może działać. Lokalne społeczności potrzebują większej autonomii w wydawaniu środków, ale samorządowe władze potrzebują też większej kontroli ze strony NGO-sów i mediów. Przy czym NGO-sy też muszą być silniejsze i niezależne. Tak, żeby nie wpaść w spiralę tworzenia instytucji kontrolujących instytucje, które już kontrolują działania władzy. Dobrzy wójtowie w takich warunkach potrafią robić świetne rzeczy. Tak jak we wspomnianej Tryńczy.
Trzeba budować metody, które pozwolą ludziom się komunikować, organizować i współdziałać.