
Zrzut ekranu ze strony kina w LDK-u. Lidzbarska projekcja filmu miała być ocenzurowana?
Wybierając się na projekcję filmu „Wołyń” w lidzbarskim LDK-u, byłem przekonany, że obejrzę go prawie sam. Jednak pod budynkiem nie znalazłem ani jednego miejsca wolnego na parkingu; czyżby powiatowy dzień edukacji nieco się przedłużył? – pomyślałem. W środku kolejne zaskoczenie – do kasy biletowej ustawiła się kolejka. Co prawda w dniu premiery biletów zabrakło, ale tydzień później sala powinna jak zwykle świecić pustkami. Na szczęście tak się nie stało. Sprzedano ok. 150 biletów, co wg. obsługi jest wynikiem słabym, albowiem ten film przyciąga widzów jak żaden wcześniej wyświetlany w LDK. Bardzo wiele napisano już o filmie i zrobiły to osoby znacznie lepiej znające kino. Z dziesiątek przeczytanych recenzji i opinii, pozwoliłem sobie zamieścić skrót jednej z nich. Zgadzam się z nią w 100%.
„Dokonując oceny filmu „Wołyń” musimy zdać sobie sprawę z tego, jak trudne i odpowiedzialne zadanie stanęło przed jego twórcami. Przede wszystkim miał to być nie tylko pierwszy w światowej kinematografii film ukazujący masową zbrodnię dokonaną przez ukraińskich nacjonalistów na tym obszarze, ale w ogóle pierwszy polski film przybliżający szerokiej widowni specyfikę życia, jakie wiodła ludność Wołynia w latach 1939-1945.
Nie można było więc ograniczyć się do ukazania samej rzezi z lipca i sierpnia 1943 roku. Te najbardziej dramatyczne wydarzenia musiały zostać poprzedzone wstępem, który w skrótowej formie wyjaśniłby sytuację społeczno-polityczną i panujące tam ówcześnie nastroje. Potrzebny był ogólny pomysł narracyjny, na bazie którego można by skonstruować scenariusz atrakcyjnego filmu fabularnego, niosącego przekaz czytelny dla współczesnego odbiorcy.
Pojawiły się więc pytania : jak pokazać w jednym filmie fakt zamordowania stu tysięcy ludzi, przez innych ludzi, którzy do niedawna żyli ze swymi ofiarami w sąsiedzkiej komitywie?, jak pokazać całą grozę tego faktu, przy zachowaniu jednak właściwej dla kina fabularnego formy opowieści, która, jak każda dobra opowieść ma zarówno wstęp, rozwinięcie i zakończenie, jak i konkretnych bohaterów, dążących do określonych celów i napotykających na swej drodze rozmaite przeszkody i perypetie?
W „Wołyniu” przewodniczką jest prosta wiejska dziewczyna, która wie tylko tyle, że Ukraińcy, będący do niedawna jej dobrymi sąsiadami, chcą ją teraz okrutnie zamordować wyłącznie z racji jej polskiej narodowości. Negatywną konsekwencją takiego rozwiązania narracyjnego jest więc to, że świadomość widzów po seansie niewiele różni się od świadomości, jaką na temat krwawych wydarzeń na Wołyniu, mogła mieć w latach czterdziestych ubiegłego wieku przeciętna chłopka z tamtych okolic.
I w tym właśnie miejscu pojawia się mój zasadniczy zarzut dotyczący „Wołynia”. Decydując się na subiektywizację narracji, polski reżyser nadał swej opowieści bardzo emocjonalny charakter, ale odbyło się to niestety kosztem przekazu merytorycznego. Zamiast opowieści o przebiegu jednej z najbardziej bezwzględnych europejskich czystek etnicznych, otrzymujemy horror wojenny o polskich chłopach drżących ze strachu przed chłopami ukraińskimi, którzy, uzbrojeni w siekiery, napadają na nich pod osłoną nocy.
W filmie zdecydowanie zabrakło scen ukazujących, że mordowanie Polaków na Wołyniu było akcją zaplanowaną dużo wcześniej na szczeblu politycznym ( już w dniach 17-23 lutego 1943 roku odbyła się pierwsza konferencja kierownictwa OUN, na której ją zaplanowano), szczegółowo opracowaną od strony militarnej i logistycznej, w którą aktywnie zaangażowało się też chłopstwo ukraińskie.
Wystarczyło pokazać krótką scenę z zebrania przywódców OUN, na którym zapadła decyzja o likwidacji polskiej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat, a następnie scenę przedstawiającą spotkanie Dmytro Klaczkiwskiego („Kłyma Sawura”) ze swym podwładnym Jurijem Stelmaszczukiem, na którym „Kłym” samowolnie zmienia postanowienia naczelnego dowództwa i wydaje rozkaz o „bezwzględnej, powszechnej, fizycznej likwidacji elementu polskiego” na wybranym terenie. Można było pokazać, że przywódcy ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego wcale nie byli zwykłymi pastuchami pasącymi krowy na polach. Wielu z nich miało średnie lub wyższe wykształcenie. Dmytro Klaczkiwski studiował prawo na Uniwersytecie Lwowskim a Roman Szuchewycz ukończył Politechnikę Lwowską. Obaj odbyli służbę wojskową w Wojsku Polskim.
W filmie Smarzowskiego widzimy tylko 20-30 osobową grupę wiejskich krzykaczy, którzy spotykają się nocami na leśnej polanie, by przy świetle ogniska podsycać w sobie rodzącą się świadomość narodową. Swym wyglądem przypominają trochę członków ukraińskiej bandy, pokazanej w filmie „Ogniomistrz Kaleń” Ewy i Czesława Petelskich. Pamiętajmy jednak, że banderowcy inaczej wyglądali w roku 1946 w Bieszczadach, gdy ukrywali się po lasach jak zwierzyna łowna przed ścigającymi ich regularnymi oddziałami Ludowego Wojska Polskiego, a inaczej w roku 1943 na Wołyniu, gdy działali jawnie i gdy pozowali na bojowników armii narodowowyzwoleńczej. Zachowało się wiele fotografii z tego początkowego okresu, na których upowcy pozują dumnie, prężąc się w starannie wyprasowanych i zapiętych pod szyję mundurach.
W „Wołyniu” zdecydowanie zabrakło mi scen przedstawiających zagładę jednej z polskich kolonii, jaka miała miejsce w dniu 11 lipca 1943 (tzw. krwawa niedziela). Wyraźne pokazanie w filmie tego kulminacyjnego momentu rzezi było niezmiernie ważne. Gdyby przebieg tego ataku przedstawić zgodnie z obecną wiedzą historyczną, widzowie nie mieliby żadnych wątpliwości, że doszło tam do planowej akcji o charakterze ludobójczym. Każda z 99 osad polskich, które zostały w dniu 11 lipca objęte skoordynowanym atakiem oddziałów UPA, została spacyfikowana w bardzo podobny i dokładnie przemyślany sposób. Najpierw każdą wieś otaczano ze wszystkich stron, by uniemożliwić mieszkańcom ucieczkę, następnie dochodziło do ataku bojowników UPA uzbrojonych w broń palną, którzy likwidowali broniących się mężczyzn, później nadchodzili cywilni OUN-owcy z siekierami i nożami dokonujący rzezi wszystkich pozostałych przy życiu, a jeszcze później wkraczali do akcji zwykli chłopi ukraińscy, dokonując rabunku pozostawionego mienia. Mordowanie i kradzieże trwały od godziny trzeciej nad ranem do późnego popołudnia. Na koniec podpalano splądrowane domostwa.
Zamiast tego Smarzowski pokazuje nam nocne napady dokonywane przez niewielkie grupki ukraińskich zbirów, które następnie kontruje analogicznymi atakami odwetowymi polskich band, dokonujących równie okrutnych czynów. Taki sposób ukazania przebiegu wydarzeń niebezpiecznie zbliża przekaz merytoryczny filmu do narracji typowej dla historyków ukraińskich, pragnących wykazać, że wydarzenia na Wołyniu w roku 1943 miały charakter wojny domowej, w której obie strony ponosiły równie dotkliwe straty.
Po obejrzeniu „Wołynia” młody widz będzie sądził, że rzeź wołyńska polegała głównie na nocnych napadach, dokonywanych przez grupki uzbrojonych w siekiery ukraińskich bandziorów. To bardzo uproszczona wizja, która znacznie bardziej nadaje się do opisu sytuacji w Bieszczadach w latach 1945-1947. W filmie absolutnie nie została oddana atmosfera nacjonalistycznego szaleństwa, jakie opanowało wtedy większość ludności ukraińskiej Wołynia i Galicji Wschodniej. To szaleństwo zrodziła z jednej strony bardzo skutecznie prowadzona przez OUN antypolska akcja propagandowa, a z drugiej strony wyraźne przyzwolenie i wręcz agitacja ze strony agresywnego duchowieństwa grekokatolickiego. Do tego dochodziła oczywiście chęć zemsty na zamożniejszych polskich sąsiadach, a także zwykła żądza bezkarnego mordu i rabunku.
Trudny do pojęcia jest również fakt, że w wielu ogarniętych rzezią rejonach Wołynia panowała po stronie ukraińskiej atmosfera, przypominająca tą, jaka panuje co roku podczas karnawału w Rio de Janeiro. W jednej z relacji naocznych świadków opisano na przykład scenę, która doskonale nadawałaby się do zastosowania w filmie fabularnym. Na rozległej leśnej polanie zwycięscy Ukraińcy urządzili sobie wesołą zabawę z tańcami i muzyką. Ktoś grał na akordeonie, ukraińskie dziewczęta tańczyły i śpiewały pieśni narodowe, pito wódkę. A dosłownie kilkadziesiąt metrów obok w głębokim dole, w którym rozpalono ogromne ognisko, piekli się żywcem Polacy, przywiezieni furmankami z sąsiedniej wsi. OUN-owcy krępowali im kończyny drutem kolczastym i wrzucali w ogień jak kłody drewna. Piekielne wrzaski mordowanych nie przerywały jednak szampańskiej zabawy ukraińskiej młodzieży. W „Wołyniu” powinna absolutnie znaleźć się chociaż jedna scena, która w mocny, bezkompromisowy sposób ukazywałaby ukraińskie bestialstwo. Scena naprawdę wgniatająca w fotel, miażdżąca, zostająca na zawsze w pamięci każdego widza.
Twórcy filmu „Wołyń” kierowali się niewątpliwie ideą pojednania. To bardzo piękna idea, podobnie jak piękne są słowa, mówiące o chęci stworzenia filmu, będącego „mostem, a nie murem” między narodem polskim i ukraińskim. Ponieważ osobiście również jestem zwolennikiem pojednania, nie mam nic przeciwko tym fragmentom filmu, które ewidentnie zostały stworzone z myślą o przypodobaniu się stronie ukraińskiej. Mam tu oczywiście na myśli scenę polskiego odwetu i liczne sceny ukazujące, że wśród Ukraińców było też wielu porządnych lub też nie do końca złych ludzi. Uważam jednak, że zarówno ukazanie z całą mocą prawdy na temat bestialstwa nacjonalistów, jak i faktu, że mordowanie Polaków miało tam formę zorganizowanej akcji ludobójczej, wcale nie kłóciłoby się z ideą pojednania, stanowiącą dla Smarzowskiego naczelny drogowskaz podczas pracy. Twórcy filmu uznali jednak niesłusznie, że takie posunięcie byłoby zbyt ryzykowne, gdyż groziłoby posądzeniami o ich wrogie nastawienie wobec Ukraińców.
Smarzowski pokazał nam rzeź wołyńską w wersji light, ale kierowały nim niewątpliwie szlachetne intencje. Nie można mu z pewnością zarzucić, że w którejś ze scen pokazał nieprawdę. „Wołyń” jest więc filmem zrobionym mądrze i uczciwie, ale pozbawionym „jądra” w postaci jednoznacznego ukazania obrazu ukraińskiej akcji ludobójczej. Najgorsze, że tej „kastracji” nie dokonała zewnętrzna cenzura, lecz sami twórcy, którzy zdecydowanie zbyt daleko posunęli się w kompromisach, wynikłych z przesadnego kierowania się w swej pracy ideą polsko-ukraińskiego pojednania.
Choć „Wołyń” daleki jest od doskonałości, należy uznać go za film przełomowy w historii polskiego kina, bo kończący okres trudnej do pojęcia zmowy milczenia, którą temat rzezi wołyńskiej objęty był przez siedemdziesiąt lat. Jeszcze do niedawna jedynym „osiągnięciem” polskiej kinematografii w tym zakresie był haniebny, naszpikowany kłamliwą, antypolską narracją, czteroczęściowy serial telewizyjny, wyprodukowany przez firmę Jerzego Hoffmana, za pieniądze pochodzące od ukraińskich środowisk probanderowskich – „Ukraina-narodziny narodu”.
Na koniec chcę wyrazić swój wielki szacun dla Wojtka Smarzowskiego, który wykazał się dużą odwagą i mądrością. Odsuwając na bok komercyjne projekty, na cztery lata zanurzył się w mroku wołyńskiego piekła, by dać wyraz prawdzie, by oddać hołd pomordowanym, by przybliżyć nam kresową specyfikę, by przestrzec nas przed demonem nacjonalizmu i by, na przekór tematowi, zrealizować film, który „jest zrobiony z dużą wiarą w człowieka”. Dziękuję ci, Smarzol!”
Powyższy tekst jest komentarzem czytelnika zamieszczonym na portalu filmweb.pl