29 Święto Kaziukowe już za nami. Impreza zorganizowana pod patronatem marszałka senatu Bogdana Borusewicza, który to osobiście zaszczycił swym jestestwem nasze miasto. Został przyjęty przez władze jak członek rodziny, traktowany na równi z „capo di tutti capi”, w końcu to człowiek platformy. Pan Borusewicz przebywając w LDK-u miał swojego ochroniarza. Reszta świty podążała za nim, nie odstępując na krok.
Taki mały rys historyczny dla osób średnio zorientowanych. Nazwa „Kaziuki” przyjęła się od imienia św. Kazimierza patrona Litwy. Obchody jego święta są 4 marca, towarzyszyły im odpusty i jarmarki w Wilnie, podczas których sprzedawano obwarzanki, pierniki i palmy. Ludność haniebnie przesiedlona z Litwy po drugiej wojnie światowej, osiadła miedzy innymi na terenie Lidzbarka Warmińskiego. Wraz z nimi przywędrowała tradycja, kultura, a przede wszystkim kuchnia. Stąd moje uwielbienie dla pierożków wszelkiej maści. Moja mama urodziła się w Wilnie, wówczas jeszcze polskim mieście. Moi dziadkowie posiadali okazałą kamienicę na ulicy Ostrobramskiej, w której prowadzony był rodzinny zakład krawiecki. Wszystko to przepadło bezpowrotnie i bez jakiegokolwiek odszkodowania. Dorobek kilku pokoleń mojej rodziny legł w gruzach.
Podczas 29 Kaziuków, wystąpiła nasza „Perła Warmii” – oczko w głowie pani Adamczyk. Niech nikt nie waży się zakwestionować doskonałości tego zespołu w obecności pani Joli, bo dostanie bolesny cios łokciem w żebra. Dla mnie ozdobą tej imprezy był występ Polskiego Zespołu Artystycznego Pieśni i Tańca „Wilia”.
Był tradycyjny jarmark i nieodłącznie towarzyszący mu ścisk, miejsca mało, ludzi masa. Dobrze, że nasz Artur swoim ciałem udrażniał przejście dla pana Borusewicza wśród gawiedzi.
W przerwie koncertu, był pyszny poczęstunek dla najważniejszych gości, jedzonko tradycyjnie przygotowały panie z koła gospodyń z Babiaku. Po posileniu się, najważniejsi tego miasta wrócili na salę koncertową oglądać popisy tancerzy lub odbyć zasłużoną drzemkę.
Co zostało na stołach, mogli zjeść zwykli mieszkańcy miasta. Klasą okazała się babka ziemniaczana w sosie grzybowym i kołduny w rosole. Nie zabrakło też tortu, ciasta, pierożków wszelakich i napitku ognistego, coby trawienie pobudzić po obfitym posiłku.
Gala w Lidzbarku Warmińskim, zakończyła się dokładnie o 15: 10, artyści musieli zdążyć dojechać do Bartoszyc, aby tam zatańczyć i zaśpiewać.
Bardzo amatorskie zdjęcia z Kaziuków umieściłem TUTAJ
Wcześniej tego samego dnia, odbył się wernisaż malarstwa „Artyści szkoły wileńskiej XIX/XX wieku w zbiorach Muzeum Warmii i Mazur.
W 18-tym wieku (piszę arabskimi, bo czytelniej), Wiedeń znajdował się w europejskim centrum kulturalnym. Tworzyli tam swoje dzieła Beethoven i Mozart. Ich patronem „medialnym” był Cesarz Józef II. To na jego zamówienie powstawały najwspanialsze dzieła muzyki poważnej. Umuzykalniony Cesarz, zawsze bywał na premierach dzieł mistrzów wiedeńskich. Od jego zachowania się, zależało, czy dana opera ma szanse, czy zostanie zdjęta z afisza. Pierwsze ziewnięcie Józefa, oznaczało kilka tygodni grania opery, dwa ziewnięcia to kilka dni, po 3 cesarskich ziewach zdejmowano sztukę od razu. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby z nudów cesarz opuścił widownię. Autora sztuki powieszono by?
Moim obowiązkiem jest choć wspomnienie o tym wernisażu, wyszukiwarki internetowe zindeksują tekst i zdjęcia. Po latach, będzie można dotrzeć do tego materiału, zobaczyć jak to wszystko wyglądało w lidzbarskim zamku.
Na otwarcie wystawy, przybyli znakomici goście w tym marszałek (tylko województwa), pan Protas z małżonką. Kilka słów powiedział kierownik Strutyński, ktoś jeszcze kilka słów, po czym mikrofon zaczęła okupować pani Grażyna Prusińska – kustosz wystawy. Nie mogę powiedzieć, że mówiła od rzeczy, wręcz przeciwnie, przekazywała ogrom wiedzy słuchającym. Na początku, słuchałem tej pani z zaciekawieniem, potem już ze zdziwieniem. 40-minutowy monolog, w dodatku z sensem, wymaga oceanu wiedzy. Nie wszyscy zebrani wytrzymali do końca wystąpienia pani Grażyny, po 20 minutach część słuchaczy rozpełzła się oglądać wystawę, ogólny gwar rósł z minuty na minutę. Niektórzy spoglądali w stronę stołu cateringowego, na którym była kawa, herbata i ciasteczka. Dobre wychowanie, lub „kultura” nie pozwalały jednak na konsumpcję w trakcie prelekcji. Jako człowiek pozbawiony obydwu tych cech, nalałem sobie kawy, trochę cukru dodałem. Jakbym otworzył puszkę Pandory. Nagle zaczęło brakować miejsca przy stole, prawie nikt już nie słuchał pani Prusińskiej. Nawet pan Protas nie wytrzymał i opuścił nielicznych już słuchających. To źle wróży dla pani kustoszJ
Amatorskie zdjęcia jakie udało mi się zrobić umieściłem TUTAJ